Spacer po mieście przedłuża się. Świeci piękne wiosenne słońce. Albo, co gorsza, zimny wiatr przeszywa nas na wskroś. Brzuch wysyła znajomy sygnał: czas na coś na ząb. Chwila zastanowienia: co by tu...? Ale już po chwili przychodzi olśnienie: TAM. Bo przecież tam są najpyszniejsze pierogi, knysza, pizza, pączki. Zna je i objada się nimi całe miasto - w drodze do pracy, do domu, na imprezę, na wagarach. Właśnie TAM, bo ważne jest też miejsce, jego klimat i po prostu moda. Street food, fast food, małe budki i "okienka" gastronomiczne, szybie jedzenie po prostu. Berlińczycy mają Donera i Currywurst, Francuzi bagietki, londyńczycy fish&chips. A Polacy?
Odwiedzający Gdynię turysta najpierw słyszy krzyk mew. Potem - charakterystyczny dźwięk sygnalizacji dla niewidomych na przejściu dla pieszych. Spacerując po ulicach pięknej modernistycznej Gdyni szybko z kolei może poczuć, jak działa morskie powietrze - trzeci dźwięk to coraz głośniejsze burczenie w brzuchu. Gdzie w Gdyni pójść na małe co nieco? Odpowiedź jest prosta: zawsze tam, gdzie jedzą miejscowi. To gwarancja, że będzie smacznie i świeżo.
- W Gdyni nie zginiemy z głodu - mówi serwisowi Podróże.gazeta.pl rodowita gdynianka Joanna. Co poleca? - Kultowa pizzeria "Gdynianka" przy głównej ulicy handlowej Gdyni, czyli Świętojańskiej - od lat niemal te same ceny i ta sama pyszna pizza. Malutkie, staromodne wnętrze z czterema stolikami na krzyż jest zawsze wypełnione po brzegi - zachwala. Poleca też nie mniej kultowe budki z zapiekankami przy pomniku Harcerza przy wejściu na Kamienną Górę. - Niezłe zapiekanki, które pewnie niejednemu gdynianinowi uratowały życie, kiedy wracał wygłodzony z szaleństw na mieście
Za to niejednemu żeglarzowi, który zatrzymał się w gdyńskim porcie, życie uratowało Bistro Kwadrans. Zanim w Gdyni na Skwerze Kościuszki otworzyły się liczne żeglarskie knajpy, pragnący odmiany od okrętowej kuchni żeglarze mieli na lądzie jeden cel: położony niedaleko gdyńskiego portu i skweru wspomniany bar Kwadrans, z jego znakomitą pizzą. Od Kwadransu wystarczyło pójść zaś jeszcze kawałek, by dostąpić absolutnej rozkoszy podniebienia.
- Pączuś to cukiernia na rogu Świętojańskiej i 10 lutego, w której sprzedają przede wszystkim pyszne pączki - mówi Joanna. I dodaje, że najlepsze są te z nadzieniem wiśniowo-czekoladowym. - Mmm. Lepiej nie zbliżać się w okolice tej cukierni w tłusty czwartek.
Z wybrzeża droga wskazana przez głodny brzuch prowadzi do Małopolski. Gdzie idzie zjeść głodny krakowianin? Pod Halę Targową. - W nocy podjeżdża tam stara nyska, w której panowie przygotowują do rana kiełbasy - opowiada Mariusz z Krakowa, obecnie na dobrowolnym wygnaniu w Warszawie. - Podjeżdżają taryfiarze, policjanci, karetki pogotowia, imprezowicze itd. Obok dwa stoliczki, jest klimat. Miejsce jest dość oddalone od imprezowych epicentrów, ale ludzie po pijaku i tak często nadrabiają drogę - śmieje się Mariusz. To już prawdziwy polski street food.
Jeśli zwiedzając gród Kraka zbłądzimy na urokliwy Kazimierz i tam zgłodniejemy, ratunek czeka w Okrąglaku na Placu Nowym. - Wokół mnóstwo knajp z kultową Alchemią, Singerem czy Kolorami, a w środku w tym Okrąglaku pełno budek z zapiekankami - opowiada Mariusz. Najbardziej znana z budek to tzw. Endzior, o którym pisał sam Robert Makłowicz. Menu? Przede wszystkim zapiekanki, ale też m.in. kotlety z kapustą. - A jak jest szef, to już w ogóle jest poezja. Poprosisz o pół zapiekanki, to ci ją przekroi w poprzek, zapytasz o majonez, to zrobi ci z niego wzorek itd. No i w weekendy (choć i często w środku tygodnia) zawsze te 20 minut trzeba odstać w kolejce - ostrzega nasz rozmówca. Nie zapomina o deserze. - Kultowe lody ze Starowiślnej. Normalna, zwykła budka, żaden tam Blikle czy Wentzl, bardziej postpeerelowski klimat, ale gdy tylko zrobi się cieplej, to kolejki ciągną się na kilkadziesiąt metrów. Ludzie stoją z wiaderkami, stoją całe rodziny, hipsterzy (choć lokal niejedną subkulturę przeżył), pełen przekrój społeczny.
Następny weekend spędzę w Krakowie. Napełniając brzuch.
Kraków, kiełbaski pod Halą Targową/Fot. Michal Lepecki / AG
"Informujemy, że pracownicy Baru Hot-Kot nie ponoszą odpowiedzialności za fakt zabrania kanapki jednego klienta przez drugiego!!!!!!" - takiej treści ulotka widniała na oknie pewnego lubelskiego przybytku gastronomicznego. Mieszczący się przy ulicy Skłodowskiej 52, niedaleko Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i 5 minut od miasteczka akademickiego, kultowy bar Hot Kot, słynął ze specyficznego klimatu.
- Jedzenie dostawało się przez okienko, przed którym zawsze znajdowało się co najmniej kilka osób, co sprzyjało wywiązywaniu się "okolicznościowych" rozmów i znajomości - opowiada portalowi Podróże.gazeta.pl Filip, wieloletni klient Hot Kota. Co można było zjeść w Hot Kocie. - Grillowane kanapki z gyrosem, salami, szynką i serem. Kanapki były pyszne, świeże i kosztowały ok. 6zł, a do tego były płaskie, a więc wygodne do jedzenia w drodze - wylicza Filip. - Bar był czynny codziennie do wczesnych godzin porannych, więc był idealnym miejscem na zjedzenie czegoś podczas lub po imprezie - opowiada. Niestety, Hot Kot przeszedł do legendy. Lokal zmienił nazwę na ASAP. - Poprawił się wystrój, otwarto też filię, zostawiono część "starego" menu. Ale spadł klimat - komentuje Filip.
A co, jeśli w Lublinie zgłodnieje wegetarianin? Rozwiązanie problemu znajdzie pod adresem Narutowicza 13 - mówi portalowi Podroze.gazeta.pl Daniel. Położony w przyziemiu oficyny w podwórzu śródmiejskiej kamienicy bar Wegetarianin to dla lubelskich jaroszy miejscówka kultowa.
Ze wschodniej Polski przenosimy się na Dolny Śląsk. Czym uprzyjemnić sobie pobyt we Wrocławiu? Na pewno nie warto zwiedzać tego pięknego miasta na głodniaka.
- Na długo przed tym, zanim Polaków ogarnęła mania kebabów, Wrocław zajadał się knyszami - opowiada Wojtek. I opisuje wrocławski przysmak. - Knysza to nie była po prostu buła z kapustą pekińską i mięsem jak w przypadku kebabów. To była wyjątkowo bogata w surówki, często pieczona na miejscu pita - mówi. Wrocławianie mają kilka ulubionych "knyszowych" miejsc. - Bardzo popularne były te spod Dworca Głównego i z okolic pl. Grunwaldzkiego - mówi Wojtek. Podkreśla jednak, że knysze miały poważną, dobrze zakorzenioną w mieście konkurencję - bardzo popularne w stolicy Dolnego Śląska bary mleczne.
Nasz rozmówca Wojtek poznał lokalny fast food i street food nie tylko we Wrocławiu. W stolicy Warmii i Mazur - Olsztynie - poleca zapiekanki. Nie byle jakie. - Te najpopularniejsze sprzedawali w budce koło Dworca Głównego. Były na tyle popularne, ze przed budką zawsze była kolejka - opowiada. I tłumaczy sekret ich popularności. - Tak naprawdę to są zwykłe zapiekanki, czyli długie buły z pieczarkami i serem, polane keczupem. Ale te z Olsztyna są uznawane po pierwsze za największe i najsmaczniejsze, a po drugie za świeże - mówi Wojtek. Jak dodaje, olsztynianie uważają, że ich zapiekanki znają wszyscy, którzy przejeżdżali przez ich miasto. Gdzie więc tkwi sekret wyjątkowości olsztyńskich zapiekanek? - Raczej go nie ma - tonuje nastroje Wojtek. - No, może właśnie to, że są świeże. Ale przy takim zainteresowaniu nie ma mowy, żeby natrafić np. na stare pieczarki czy "kauczukową" już bułkę z mrożonki.
Odkąd kebab na Marszałkowskiej koło dawnego kina Bajka artykułem w "Gazecie Wyborczej" wyniesiony został na fast foodowy piedestał, w stolicy nieprzerwanie trwa boom na kebaby. Praktycznie w każdej części Warszawy bywalcy kebabowni wiedzą, gdzie zawinięte w pitę mięso z surówką i sosem jest najlepsze na dzielnicy. Ale turyście wędrującemu po Warszawie autor z czystym sumieniem może polecić miejsce, które spełniło niezwykle ostre kryteria wyboru: Antalya Kebab w Pawilonach na tyłach Nowego Światu. Jeżeli szukamy kebaba, który zbliża się blisko ideału - czyli smaku kebaba z restauracji w Turcji - to trzeba iść właśnie tam.
Ale Warszawa nie tylko kebabem stoi. Chcesz, turysto drogi, prawdziwie warszawskim jedzeniem się najeść? Po bezpowrotnym zniknięciu budy z zapiekankami obok Dworca Centralnego i wielu podobnych (ach, te wiórki cebulowe w hot-dogach), i zagładzie większości stołecznych barów mlecznych, w ostatnich kilku latach na szczęście pojawiło się przynajmniej kilka miejsc, które Warszawiacy natychmiast otoczyli wielkim uwielbieniem. Tak do menu warszawskiego street foodu wróciło stare, dobre i swojskie. "Panie kierowniku, lornetę z meduzą poproszę!" - zamawiają tłumy w "Przekąskach Zakąskach" na Krakowskim Przedmieściu. Na flaczki po warszawsku jedzie się do wiekowego Baru Gocławskiego. W młodym jeszcze barze Warszawa dają pyszne pyzy jak z Różyca (dla ferajny spoza stolicy - chodzi o Bazar Różyckiego). A na przebój ostatnich sezonów - tatar - na przykład do Mety na Foksal. Smacznego!