Z chlupoczącego pod Ciechocinkiem podziemnego jeziora (bardziej słonego niż Bałtyk i większego niż Śniardwy) korzystano już w średniowieczu, wydobywając z niego sól. W 1830 r., z inicjatywy Stanisława Staszica, w miasteczku zbudowano warzelnię, która zresztą działa do dziś. Obok wyrosły gigantyczne tężnie - drewniane "płoty" uplecione z gałązek tarniny. Wysokie na 16 m.
Tężnie na początku miały jedynie "zagęszczać" pompowaną z głębi ziemi solankę. Szybko jednak okazało się, że unosząca się wokół nich słona mgiełka pomaga astmatykom, łagodzi dolegliwości żołądkowe, a oprócz tego koi nerwy. Tężnie stały się symbolem Ciechocinka i magnesem przyciągającym tysiące kurac-juszy.
600 m pod powierzchnią ziemi! Oto najgłębsze miejsce w Polsce, udostępnione turystom. Rekord ten należy do nizinnej konkurentki Wieliczki - Kłodawy. Niestety, nie wszyscy mogą oglądać jej słone wyrobiska. Wybrańcy muszą się legitymować odpowiednim wiekiem (mini-mum 7 lat) i dobrym stanem zdrowia, poświadczonym przez lekarza. Klaustrofobia, epilepsja, nadciśnienie, poważna wada wzroku albo słuchu oznaczają dyskwalifikację. Po przejściu wstępnych eliminacji trzeba jeszcze przejść szybkie szkolenie, założyć kask na głowę i dać się zamknąć w klatce, lecącej w dół szybu z prędkością 6 m/s.
W Kłodawie zwiedza się wciąż czynne wyrobiska, z których codziennie wywozi się słony urobek - śnieżnobiały albo... różowy. Używa się go do przyprawiania ogórków kiszonych, posypywania zmrożonych dróg (w całej Polsce) lub poprawiania nastroju. Sól kłodawska przypomina sól z Pakistanu, tę samą, którą wykłada się solne groty. Jej szczególnie duże bryły służą jako klosze do lamp, dające przyjemne, łososiowe światło.
W kwietniu 2007 r. w Kłodawie pobito rekord Guinnessa. Muzycy Filharmonii Kaliskiej zebrali się pod ziemią i sprawdzili akustykę jednej z komór położonych 600 m pod ziemią, odgrywając Cztery pory roku Vivaldiego. Nikt nigdy wcześniej nie zagrał koncertu na takiej głębokości!
Jeszcze w latach 90. zeszłego stulecia była na chodzie. Przyjmowała pociągi z Warszawy, Białegostoku, obsłu-giwała mnóstwo lokalnych połączeń. Choć jej kolejowy żywot zakończył się w 1993 r., dostała szansę na nowe życie. Stacja kolejowa Białowieża Towarowa po przemianie wygląda jak 100 lat temu - niczym domek z rosyjskiej bajki.
Dworzec Białowieża Towarowa powstał w 1903 r.; wybudowano go w komplecie z paradnym, nieistniejącym już dziś, dworcem pasażerskim Białowieża Pałac dla samego cara Mikołaja II. Stacja towarowa była zapleczem technicznym dla Pałacu (przy okazji wizyt imperatora kierowano tu pociągi z carskim zaopatrzeniem), ale też dworcem dla pospólstwa. Na co dzień przyjmowała zwyczajne pociągi, przewożące miejscową ludność.
Imperator, który wraz z żoną Aleksandrą często odwiedzał swe puszczańskie włości, przez Białowieżę Towarową jedynie przejeżdżał. Wysiadał 2 km dalej, na prywatnym dworcu Pałac, położonym bliżej carskiej posiadłości. Wychodził na cesarską rampę wyłożoną podłogą z desek i osłoniętą fikuśnym daszkiem, podobnym do tego w Sopocie, a następnie kierował się do ozdobnego budynku dworca. Witały go orkiestra, girlandy, dywany, świeże kwiaty na klombach, sadzone w pośpiechu przez ogrodników ściąganych specjalnie z Warszawy.
Cesarska rampa została rozebrana po I wojnie światowej; zastąpił ją zwykły betonowy przystanek, dziś zupełnie zrujnowany. Gdy w latach 90. XX w. kolej zlikwidowała - z powodów finansowych- ruch na obu stacjach, opustoszał również koronkowy, drewniany budyneczek dworca towarowego. Zamknięty na klucz, z oknami zabitymi deskami przez litościwego kolejarza, ponad 10 lat czekał na odważnego właściciela, który doceni jego urodę. Przechodził z rąk samorządowych w prywatne i z powrotem. W końcu został oddany czworgu entuzjastów, którzy postanowili urządzić w nim restaurację. Nie byle jaką, ale... Carską, z blinami, jesiotrem i sarniną w karcie. Z herbatą z samowara, serwowaną - wedle wschodniego obyczaju- z konfiturą z płatków róż.
Nowi właściciele dworca podeszli do niego z czułością i szacunkiem. Przygotowując budyneczek do nowego życia, starali się zachować jak najwięcej elementów z poprzedniego. Przetrwały piękne kaflowe piece, przy których grzali się podróżni. Ocalały wydeptane drewniane podłogi, oryginalne skrzynkowe okna z mosiężnymi zawiasami i kolejowy szyld "Białowieża Towarowa", zawieszony nad wejściem do restauracji. Na stacji wciąż stoją też dwa ponad 100-letnie, odlane z żeliwa żurawie, które zasilały w wodę parkujące na torach parowozy.
Całkiem niedawno w ceglanej wieży ciśnień powstały apartamenty godne samego imperatora. Do jednego z nich wchodzi się po żeliwnych, ażurowych schodach, oplatających wieżę. Można też skorzystać z ruskiej bani. Życie nieśmiało wraca również na tory kolejowe. Na 2-kilometrowym odcinku między stacjami Towarowa i Pałac kursują drezyny i szynowe rowery.
Wygląda jak rzymski akwedukt, ułożony z równych bloków piaskowca. Tak naprawdę służy pociągom. Powstał w 1844 r. jako odcinek linii kolejowej z Wrocławia do Drezna. Najbardziej efektowny odcinek. I najdłuższy - bolesławicki wiadukt ma 490 m długości.
Budowa trwała krótko, bo zaledwie 26 miesięcy. Pachnącą nowością konstrukcję wizytował król pruski Fryderyk Wilhelm IV. Jej twórca, Fryderyk Engelhardt Gansel, otrzymał Order Czerwonego Orła.
Wiadukt to szczęściarz, został jedynie lekko uszkodzony przez wycofujących się Niemców. Ubytki (dwa przęsła, które wyleciały w powietrze) uzupełniono w 1947 r. żelbetonowymi plombami z licówkami z piaskowca. Identycznymi jak w całej budowli.
Wielki Garniec Joppego miał 1970 l pojemności, 2 m wysokości i 4 m obwodu. Ważył 600 kg. Powstał w 1753 r., nie przetrwał jednak wojny. Rosyjscy żołdacy rozbili go w drobny mak. W 2000 r. na bolesławickim rynku stanął brzuchaty dzban zaprojektowany przez artystyczny duet Garnik/Trzaska. Równie imponujący, jak legendarne naczynie Joppego.
Garnki w Bolesławcu (i okolicach) lepi się już od XIV w.; najwcześniejsza wzmianka o glinianych wyrobach pochodzi z 1380 r. Jeszcze 100 lat temu większość kamionkowej produkcji miała kolor musztardy. Pod koniec XIX w. niemieccy mistrzowie opatentowali słynny stempelkowy wzór. Dziś buncloki (od Bunzlau - niemieckiej nazwy Bolesławca), czyli naczynia ozdabiane biało-kobaltowymi kropkami, kwiatkami i kreskami, są znane w całej Polsce, a także w Niemczech i Stanach Zjednoczonych, do których płynie 90% produkcji.
Jego twórca nazwał go obrazem z naturą w roli głównej. Wyjątkowo rozległym obrazem, bo liczącym ponad 700 ha. Tak naprawdę jednak polsko-niemiecki park Mużakowski jest arcydziełem sztuki ogrodniczej.
Gigantyczny zieleniec na polsko-niemieckiej granicy nie powstałby, gdyby nie książę Herman von Pückler-Muskau - 30-letni wizjoner, owładnięty ideą stworzenia perfekcyjnego krajobrazu. To dzięki niemu wokół rodzinnej rezydencji w Bad Muskau powstało dzieło ogrodniczej sztuki, które mogło konkurować z najpiękniejszymi parkami Europy. Pełen przekrój pejzaży stworzonych przez człowieka i przez naturę: od książęcego zamku, przez miasto Bad Muskau, pola, łąki, sady, lasy, a nawet tereny, gdzie na przemysłową skalę wydobywano piach, glinę i węgiel brunatny, a wszystko to poddane transformacji o bizantyjskim wręcz rozmachu.
Lokalizacja zieleńca - dolina Nysy i przecinający ją łuk największej moreny czołowej w Europie - idealnie nadawała się do realizacji ogrodniczych fantazji księcia. Park został zaprojektowany w duchu angielskim, czyli swobodnie, bez płotów i bez nożyc do przycinania żywopłotów. Książę kazał jedynie oczyścić istniejący naturalny krajobraz i wykorzystać jego bogactwo. Różnobarwne jeziorka (oczka wodne, które powstały w miejscu zalanych kopalni odkrywkowych), wąwozy, strumyki, polany i leśne dukty o średniowiecznym pochodzeniu stały się częścią projektu.
Do tego wszystkiego książę dołożył budowle ułatwiające kontakt z krajobrazem: kładki i mosty przypominające akwedukty, altanki i tarasy widokowe zawieszone 30 m nad powierzchnią ziemi. Wytyczył 32 km parkowych alei - świetnie nadających się do pieszego i konnego użytku. Do każdego miejsca dopisał też historię, która odczytywana we właściwym porządku układała się w kronikę losów jego rodziny oraz jego samego, ze szczególnym naciskiem na małżeńskie i pozamałżeńskie perypetie. Każda z ukochanych księcia - żona Lucie, młodociana kochanka Helmina, śpiewaczka Henriette, do której bezowocnie wzdychał, a nawet etiopska niewolnica Machbuba, przywieziona przez księcia z jednej z afrykańskich podróży - dostała swój skrawek (alejkę, polanę, altanę) parkowego krajobrazu.
Park Mużakowski powstawał na raty, począwszy od 1815 r. Zamaszysty projekt nie został nigdy do końca zrealizowany; nie powstało ani mauzoleum ku czci słowiańskiego boga, do którego modlili się Łużyczanie, ani obserwatorium astronomiczne. Książę, który sponsorował realizację projektu przez blisko 30 lat, nie liczył się z pieniędzmi. Żył łapczywie, miał ekscentryczne pomysły. Latał balonem, podróżował do Azji i Afryki, romansował z kobietami o dużych wymaganiach finansowych. Gdy widmo bankructwa zajrzało mu w oczy, sprzedał rezydencję w Bad Muskau razem z otaczającym ją zielonym terenem i wyjechał do Branitz. Aż do wybuchu II wojny światowej idea księcia była pielęgnowana przez kolejnych właścicieli.
Zielony teren, przecięty Nysą, po II wojnie światowej został podzielony pomiędzy PRL i NRD. Polsce przypadła lwia część: ponad 500 ha wypielęgnowanej zieleni. Po niemieckiej stronie zostało zaledwie 200 ha parku, za to z rezydencją von Pücklerów i wszystkimi ważnymi budynkami.
Przez pierwsze 50 lat po wojnie polska część parku Mużakowskiego zarastała - symbolicznie i dosłownie. O ile bowiem władze komunistycznych Niemiec z szacunkiem podeszły do burżuazyjnej spuścizny i nie zaprzestały koszenia trawników i podlewania rododendronów kwitnących wokół pałacu, polska władza ludowa nie była zainteresowana kontynuowaniem ogrodniczej myśli niemieckiego arystokraty. Park przeszedł pod opiekę Lasów Państwowych i zaczął być brutalnie eksploatowany.
Dopiero w połowie lat 90. XX w. Polacy odkryli przygraniczny skarb. Na pewno pomogła w tym międzynarodowa nobilitacja: 2 lipca 2004 r. polsko-niemiecki park został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa Kulturalnego i Przyrodniczego UNESCO, jako jedyny transgraniczny teren parkowy na świecie. Dziś ten ekscentryczny twór jednego człowieka ma szansę stać się udanym przykładem dobrosąsiedzkiej współpracy.
Łuk Mużakowski na pograniczu polsko-niemieckim to najpotężniejsza morena czołowa na świecie! Wędrujący lodowiec przytaszczył tu zwały piachów, iłów i kamieni i uformował z nich grubą podkowę, która ma 40 km długości.
Łuk Mużakowski na pograniczu polsko-niemieckim to najpotężniejsza morena czołowa na świecie! Wędrujący lodowiec przytaszczył tu zwały piachów, iłów i kamieni i uformował z nich grubą podkowę, która ma 40 km długości.
Stożkowata, ubielona przez 8?9 miesięcy w roku Śnieżka góruje nad resztą karkonoskich szczytów niczym piramida. Rzadko widoczna jest w pełnej krasie, bo na ogół chmury zasłaniają ją jak woalka ? średnio przez 300 dni w roku.
Na najbardziej zamglonym szczycie w Polsce stoi kaplica. Nieduża, walcowata, zbudowana z ciemnego drewna. Powstała w XVII w., podobno jako antydemoniczny element wymierzony w złośliwego rezydenta Karkonoszy - Liczyrzepę. Dziś w kaplicy św. Wawrzyńca można wziąć ślub w chmurach. Wyjątkowo blisko nieba, bo aż 1602 m n.p.m.
Karkonoski Kocioł Małego Stawu wygląda jak na górskiej pocztówce. Zielonkawo-kremowe turnie w ponury dzień zmieniają kolor na złowrogo grafitowy, wręcz czarny. Gładkie lustro stawu połyskuje jak naciągnięte satynowe prześcieradło. Wyłożona kamieniem droga schodzi zakrętami do budynku z ciemno miodowego drewna. To kultowe i najpiękniej położone schronisko w Karkonoszach, czyli "Samotnia". I pomyśleć, że kiedyś ta okolica udawała Andy - w filmie "Awantura o Basię".
Widać ją ze stacji kosmicznej krążącej po orbicie (354 km nad ziemią) i z okien pasażerskiego samolotu (10 km nad ziemią). Największa dziura na terenie Europy z góry przypomina gigantyczne abstrakcyjne malowidło, którego autor rozmazał na wielkim płótnie cztery barwniki: gips, popiół, rdzę i szczyptę turkusu.
Dziura to efekt blisko 40 lat pracy kopalni odkrywkowej węgla brunatnego w Bełchatowie. Długa na 8 km, w najszerszym miejscu ma 3 km. Jej brzegi opadają schodkami na głębokość 200 m. Rudy kolor na samym dole to właśnie węgiel brunatny, czyli odciśnięty z wody torf, który być może, przy sprzyjających warunkach, za kilkaset milionów lat skamieniałby i przeistoczył się w antracytowe bryłki.
Schodki to ślady po poszczególnych warstwach, zdzieranych łyżkami gigantycznych koparek. Rozmiary maszyn porażają - największa ma 58 m wysokości, tyle, co 20-piętrowy wieżowiec. Waży 6 tys. t; gdy wyjechała w dziewiczą podróż do nowej, oddalonej o 10 km odkrywki Szczerców, na trasie jej przejazdu trzeba było rozkładać specjalne, wzmacniające podkłady.
Od niedawna turyści mogą oglądać dziurę i pełzające po jej dnie maszyny z bliska. Przebrani w górniczej szatni, zjeżdżają "terenowymi autobusami" (przerobione ciężarówki marki Man albo Jelcz) na samo dno wyrobiska. Gdy wreszcie staną w monochromatycznym, zrytym koleinami pejzażu, reakcja jest jedna: paraliż, a potem ekstaza. Och! Tak musiał wyglądać Mordor!
Bełchatowską dziurę - razem z potężnymi 300-metrowymi kominami największej cieplnej elektrowni w Europie w tle - można też podziwiać z któregoś z tarasów widokowych. Tarasy są trzy, dostępne dla wszystkich: w Kleszczowie, Żłobnicy i na górze Kamieńsk. Góra Kamieńsk jest negatywem dziury, ma 200 m i wyrasta z płaskiego jak stół krajobrazu. Hałda jest wzorowo zagospodarowana - na jej stokach urządzono stok narciarski i park zabaw dla dzieci oraz zainstalowano kolonię nowoczesnych wiatraków produkujących energię elektryczną.
Zwiedzanie kopalni odbywa się w grupach. Rezerwację trzeba zrobić z miesięcznym wyprzedzeniem w Dziale Komunikacji Korporacyjnej, tel. 44 737 48 63.
Najmniejsza kopalnia węgla brunatnego w Polsce znajduje się w Sieniawie. To maskotka polskiego przemysłu wydobywczego; pochodzi z XIX w.
Kamieniołom granitu w Strzelinie to z kolei największe skalne wyrobisko w Europie. Ma 19,5 ha powierzchni i 120 m głębokości! Z granitu, wydobywanego tu już w XII w., powstały mury miejskie w Strzelinie, kościół w Brzegu, ratusz w Berlinie oraz przęsła mostu Poniatowskiego w Warszawie. Kiedyś wyrąbywano go za pomocą drewnianych klinów, dziś używa się diamentowych lin, które odkrawają kolejne plasterki od skalnej ściany.
Zobacz także:
Źródło: "Super Polska. Vademecum rekordów i ciekawostek", wyd. CARTA BLANCA
Zobacz także: Najdziwniejsze miejsca w Polsce