Z biurem podróży lub na własną rękę. Sposobów na udane wakacje jest wiele. Nasze redaktorki postawiły na urlopy zarówno za granicą, jak i w Polsce. Okazuje się, że nie trzeba wydawać fortuny na wyjazd all inclusive. Doskonale można się bawić nawet w kinie plenerowym nad Wisłą. Oto osiem miejsc, które dla nich okazały się "strzałem w dziesiątkę" i które szczerze polecają innym.
Jurata z dzieckiem, ale tylko poza sezonem
W tym roku - już po raz trzeci - zachwyciło mnie polskie Wybrzeże poza sezonem. Wszystkim rodzicom małych dzieci, które nie są jeszcze w wieku szkolnym, polecam właśnie takie wakacje. Czerwiec lub wrzesień to najwspanialszy czas dla miłośników Bałtyku i wczasów klimatycznych.
Do Juraty jeżdżę z dziećmi od kilku lat. W zeszłym roku zahaczyliśmy kilka dni o sezon i było naprawdę słabo. Do pociągu na Hel nie dało się wejść, bo taki ścisk, przy wejściu na plażę kolejka, ceny dla frajerów - np. jagodzianki za 6 zł. Jeśli Bałtyk to tylko bez tłumów. Dlaczego?
Mamy wówczas dużo miejsca na plaży dla siebie. Dzieci biegają, budują zamki, spacerują brzegiem morza, nie ma mowy o żadnym "parawaningu", nikt nie walczy o kawałek przestrzeni dla siebie, bo jest jej pod dostatkiem.
Na ścieżce rowerowej nie stoimy w korku, chodnik i las na trasie Jurata - Jastarnia należy do nas. Z Juraty na Hel jeździmy pociągiem (syn uwielbia takie przejażdżki) i bez problemu udaje nam się wsiąść do pociągu i jeszcze znaleźć siedzące miejsce. Restauracje są w większości jeszcze zamknięte, więc nie kuszą, trzeba gotować samemu na kwaterze wynajętej za o wiele mniejsze pieniądze niż w sezonie. Pobliski sklep spożywczy jest zaopatrzony na tyle dobrze, że z powodzeniem da się przeżyć. Budka ze świeżymi owocami i warzywami jest już w czerwcu czynna, więc czego chcieć więcej?
Pogoda? Nigdy nie zastanawiam się, jaka będzie. Przy każdej pogodzie można odpocząć. Nawet wówczas, kiedy pada. Dzieci uwielbiają deszcz, kalosze i kałuże. To, że w czerwcu może nie być jeszcze upalnie, a woda w Bałtyku zimna, kompletnie nie jest przeszkodą. Oczywiście pod warunkiem, że nie jedziemy nad morze po to, aby się opalić na brąz i "przyszpanować" np. modnym wózkiem dziecięcym i nowymi ciuchami. Do tego rzeczywiście jest potrzebny sezon w pełni.
(Joasia, Edziecko.pl)
fot. Joanna B.
Dla kinomanów
Podczas gdy wszyscy wakacyjne weekendy spędzają na festiwalach muzycznych, ja od lat wybieram te filmowe. Bez żalu wielką plenerową imprezę pod gołym niebem zamieniam na sale lub namioty kinowe.
Już jako nastolatka jeździłam po całej Polsce na niemal wszystkie ważniejsze filmowe wydarzenia - Festiwal Filmowy w Gdyni, Nowe Horyzonty we Wrocławiu, Doc Film Festival w Warszawie... Ale tylko bez jednego festiwalu nie wyobrażam sobie żadnych wakacji - bez Festiwalu Filmu i Sztuki Dwa Brzegi Kazimierz Dolny Janowiec nad Wisłą.
Dwa namioty kinowe przy ulicy Nadwiślańskiej, kino plenerowe na rynku, Black Red White Cafe (kiedyś: Cafe Kocham Kino) rozstawiają się na przełomie lipca i sierpnia w Kazimierzu Dolnym. Przez osiem dni odbywają się tam projekcje i spotkania z zaproszonymi gośćmi. Filmowe premiery, lecz także retrospektywy nigdy nie zawodzą. Nad wyborem najlepszych filmów, zaproszeniem gwiazd czuwa Stowarzyszenie Dwa Brzegi z Grażyną Torbicką na czele.
Mimo że plastikowe krzesełka nie są zbyt wygodne, klimatyzacja namiotów (szczególnie w poprzednich lata) pozostawia sporo do życzenia, będąc na festiwalu, oglądam nawet pięć filmów dziennie. Osoby, które nie są takimi zapalonymi kinomanami jak ja, też nie będą się nudzić! Kazimierz to chyba najpiękniejsze z położonych nad Wisłą miasteczek.
Co więc jeszcze warto zobaczyć w Kazimierzu? Oprócz popularnych atrakcji turystycznych - jak zamku, baszty czy kościoła Farny - warto wybrać się na pieszą wędrówkę wąwozami lessowymi i wspiąć się na górę Trzech Krzyży. Najwięcej dzieje się jednak na rynku. Rano zamienia się on w targ, na którym kupimy świeże owoce i warzywa, około południa rozstawiają się artyści sprzedający swoje obrazy, a wieczorami odbywają się tu koncerty. Jeśli jednak nie znajdziemy miejsca w knajpianych ogródkach, warto iść dalej, w stronę Wisły.
W urokliwej herbaciarni "U Dziwisza" w otoczeniu starych mebli, babcinych obrusów i lamp dających blade światło wypijemy aromatyczną herbatkę. W żydowskiej restauracji "U Fryzjera" przy klimatycznej muzyce zjemy rewelacyjną macę serową, a w niepozornej stołówce "Obiady domowe" bardzo tanie zupy, które przypomną smaki z dzieciństwa.
(Paulina, Kobieta.gazeta.pl)
fot. JAKUB ORZECHOWSKI
Dla singielki z psem
W tym roku, aby praktykować wychodzenie ze strefy komfortu, postanowiłam spędzić wakacje w taki sposób, w jaki tego nigdy do tej pory nie robiłam: wyjechać sama, pojechać nad polskie morze, spać pod namiotem.
Potrzebowałam odcięcia się od bodźców, detoksu cyfrowego i cywilizacyjnego oraz bliskiego kontaktu z naturą. Pomysł był spontaniczny, ale podeszłam do niego zadaniowo. Zakupiłam (z dostawą w 24h) zestaw pod tytułem: namiot + karimata + śpiwór. Na wszelki wypadek taki, który daje komfort spania do minus 4 stopni Celsjusza, bo jako odwieczna fanka śródziemnomorskiego klimatu, nie znoszę marznąć. Następnego dnia z wielką torbą i małym psem siedziałam w "BlaBlaCar", w drodze do Dębek.
Niestety aura postanowiła wystawić mnie na próbę już na samym początku i kiedy późnym wieczorem dojechałam na miejsce, mój tymczasowy dom musiałam rozstawiać na zabłoconym i ciemnym polu namiotowym w strugach deszczu. W końcu lało od tygodnia! Byłam załamana i poważnie wątpiłam w swoje zdrowie psychiczne, jednak to był jedyny kryzys na tym wyjeździe.
Jak łatwo się domyśleć, następnego ranka, pierwszą "atrakcją turystyczną", którą odwiedziłam był punkt informacyjny. Godzinę później leżałam na podwójnym łóżku w czteroosobowym pokoju (tak, Franek dostał swoją kanapę), w pięknym domu, w środku lasu. Takim z altaną, huśtawką, prądem i bieżącą wodą - co uznałam za rarytas.
Wtedy poczułam, że najgorsze już za mną. Chwilę potem siedziałam w środku lasu, w środku nocy, z grupą nowych, cudownych znajomych i butelką Prosecco na sekretnym koncercie jazzowym. Potem były wielogodzinne, kontemplacyjne spacery po pustej plaży, wycieczki rowerowe po parkach narodowych, oglądanie zachodu słońca z opuszczonej wojskowej wieży obserwacyjnej, (w końcu!) czytanie, na które ciągle mam za mało czasu, szalone imprezy, pyszne jedzenie a nawet dzień opalania.
Wróciłam wyciszona, zrelaksowana i szczęśliwa i na pewno jeszcze kiedyś wrócę do Dębek, chociażby po to, żeby posiedzieć sobie w moim nowym, ulubionym miejscu na ziemi: pod dębem, tam gdzie Piaśnica wpada do morza. Jest magicznie.
(Dellfina, wideo Gazeta.pl)
fot. Dellfina Aga Dellert
W górach
Jeśli nie możesz sobie pozwolić na dłuższe wakacje, chcesz pochodzić po niezbyt trudnych, ale bardzo malowniczych szlakach górskich, ale też uniknąć tłumów, to Park Narodowy Słowacki Raj jest właśnie dla ciebie. Przy okazji będziesz mógł powalczyć ze swoim lękiem wysokości.
To jeden z najmłodszych Parków Narodowych w Europie. Znajduje się we wschodniej części Słowacji, w rejonie Rudaw Słowackich, zaczyna się zaraz za Popradem. Najwygodniejszą bramą do "raju" jest miejscowość Podlesok.
Szlaki parku biegną dnem potoków, ścianami wąwozów i wodospadów, które pokonuje się po drewnianych i metalowych stromych drabinkach, po pomostkach i podestach zawieszonych ponad wodami rzek. Najfajniejszą, ale też najbardziej wymagającą dla mnie (zawsze bałam się wysokości, czasem nawet na balkonie trzęsą mi się nogi) atrakcją było wspięcie się po Wodospadzie Zawojowym w Sokolej Dolinie. Wodospad ma aż 75 metrów wysokości i najlepsze w nim jest to, że drabinki prowadzące na jego szczyt biegną tuż obok wody. Gdy trzęsącą się ręką chwytasz kolejny stopień drabinki i mówisz do siebie "nie patrz w dół", wyłania się kolejna i kolejna... Super zabawa.
Plusem Słowackiego Raju jest to, że to dawka adrenaliny dla każdego. Na trasie mijamy zarówno starsze osoby, jak i osoby z dziećmi. A ceny, jak to w Słowacji, są przystępne.
My dojechaliśmy do tego górskiego raju z Warszawy kombinacją pociągów i busów, ale najwygodniej tam dotrzeć samochodem. Wybraliśmy nocleg pod chmurką i w schroniskach, ale można znaleźć wygodniejsze zakwaterowanie na campingach, a nawet w hotelach. A po kilku dniach wędrówek można odpocząć np. w Dedinkach, nad brzegiem jeziora i przy kuflu zimnego Złotego Bażanta.
(Marzena, lifestyle Gazeta.pl)
fot. Marzena Szkolak
Z całą rodziną
Chcieliśmy wyjechać gdzieś, gdzie będzie gwarancja pogody (przez jeden dzień padało, jedno przedpołudnie było pochmurne) oraz w miejsce, do którego nie będziemy długo lecieć (1h 40 minut). Zależało nam także na ludzkich (nie czarterowych) godzinach wylotów (nasze loty miały miejsce w soboty o 11:30 i 16:30) i wylocie z Okęcia.
Ze względu na dzieci nie mieliśmy w planach ani zwiedzania, ani jeżdżenia. Nie miało także sensu wypożyczanie na miejscu samochodu, bo dziecko młodsze nienawidzi fotelika, spętania pasami i jazdy dłuższej niż 20 minut. Po latach jeżdżenia do zaprzyjaźnionego miejsca na Majorce, tym razem wybór padł na Korfu. Bilety kupiliśmy na Wizzair.com jeszcze w maju, apartament zarezerwowaliśmy przez Booking.com - kierując się wyłącznie zdjęciami i opisem miejsca. Miejscowość (Acharavi) także była w sumie wybrana na chybił trafił - po zdjęciach ulicznych z Google Maps i ze względu na dostępność i cenę apartamentów.
Jak na nasze tegoroczne potrzeby i temperamenty naszych pociech wybór okazał się całkiem trafiony. Krótki lot przebiegł bez większych problemów. Złapaliśmy autokar międzymiastowy i dotarliśmy na północ. Miejsce zamieszkania było dokładnie takie, jak na zdjęciach (cudny, cichy ogród z basenem). Wszechobecność kotów, bliskość kur, kaczek i kóz - idealne na atrakcje dodatkowe dla dwulatki. Miejsce do gry w piłkę i kometkę sprawdziło się w przypadku syna. I, co ważne, dodatkowo wzmacniany sygnał z internetu, bo bez bajeczek ani rusz.
Jak już wspomniałam, nasz pobyt był bezrefleksyjny i pozbawiony większych ambicji. Nie jesteśmy typem rodziny blogerów, która z małymi dziećmi przejechała stopem Azję, Afrykę i Amerykę Północną. Nasz cel to dostosować się do dzieci i przetrwać bez większych awantur.
Z atrakcji dodatkowych byliśmy dwa razy w Korfu, które ma przepiękną starówkę (wszędzie zabieraliśmy ze sobą kostiumy kąpielowe i kąpaliśmy się przy każdej sposobności).
Dzień przedzielała drzemka młodszego dziecka - przedpołudnia spędzaliśmy nad basenem w ogrodzie, popołudnia nad morzem na plaży.
Wybrzeże w naszej okolicy ciągnęło się przez 3,5 km, zdarzało się więc, że byliśmy na 100 metrach jedyną rodziną. Woda przyjemnie chłodna, tylko kilka razy zdarzyło się, że były fale, a tak flauta. "Nasza" plaża była kamienista przy brzegu - biliśmy więc rekordy w puszczaniu kaczek.
Wybraliśmy opcję z apartamentem z kilku powodów. Po pierwsze nie nadajemy się już do hotelu. Przy dużej liczbie gości zawsze jakiś element będzie nas irytował, budził w nocy, denerwował. Wolimy sami gotować, nie lubimy ścisku i głośnej muzyki. Nad naszym basenem byliśmy przez większość czasu sami. Do całkiem dobrze zaopatrzonego sklepu mieliśmy 50 metrów, lokalną cukiernię z mocną kawą mrożoną freddo pod nosem. A kiedy chcieliśmy, szliśmy nad morze do najwyżej ocenianej przez Trip Advisora knajpki na grecką ucztę.
Acharavi nie jest typowym kurortem. Głównie przez niewielkie rozmiary miasteczka. Nazywaliśmy je Chłodnicą Górską (kto widział "Auta", ten w lot złapie porównanie).
Przy ulicy rosną kwitnące na fioletowo drzewka, jest dużo restauracji, lodziarni i optymalna liczba sklepów z pamiątkami. Kto chce, może wypożyczyć samochód, motor lub rower (dużo malowniczych tras rowerowych), zapisać się na rejs statkiem albo dwugodzinny rajd konny (trzy stajnie do wyboru). Jest także jedna motorówka, za którą można popływać na bananie. Poza "centrum" jest cicho, spokojnie i słychać tylko gołębie, koguty i jaskółki.
Dodatkowe zalety? Całkowity brak klubów nocnych i młodszych wiekiem turystów, nastawionych na zabawę. Wady? Mogłoby być czyściej (dużo śmieci w krzakach). Poza tym było naprawdę miło.
(Ola, Kobieta.gazeta.pl)
fot. Ola Długołęcka
Odkrywaj nieznane
Vama Veche to miejscowość szczególna, która zapada w pamięć na zawsze. Nie mam jednak wątpliwości: nie każdy poczuje się tam dobrze. Jedyne, co łączy ją z ekskluzywnymi kurortami, to piękna pogoda, plaża i dostęp do Morza Czarnego. Trudno tam szukać hoteli, brakuje również eleganckich restauracji (chociaż powoli się to zaczyna zmieniać). W niektórych przewodnikach miejscowość ta nie jest nawet opisana. Ja o Vama Veche dowiedziałam się dopiero od znajomych Rumunów, których odwiedziłam w Bukareszcie.
Dlaczego Vama Veche? To raj dla fanów woodstockowego klimatu, którzy wakacje kojarzą z beztroską i spaniem w namiocie na plaży. Uświadczymy tam dużo dobrej muzyki i regionalnego jedzenia. Nie brakuje także klasycznych barów z frytkami i hamburgerami. Nic tam nikogo nie dziwi. Chcesz chodzić po plaży z garnkiem na głowie? Nie ma problemu. Nago? Bardzo proszę. W garniturze? Jeśli ci wygodnie i masz taki kaprys, wolna wola. Niestety, jak w każdej nadmorskiej miejscowości, potrafi być tam tłoczno, dlatego najlepszym momentem na wyjazd do Vama Veche będzie przełom maja i czerwca lub wrzesień. Co roku w wakacje odbywa się tam Stufstock Festival, na który potrafi przybyć nawet 10 tys. ludzi.
Do Vama Veche najlepiej dostać się samochodem. Z Bukaresztu nad morze dojedziemy drogą ekspresową w około 3 godziny. Vama Veche jest ostatnią wioską przed granicą z Bułgarią.
(Iwona, Podróże.gazeta.pl)
fot. Jean-Louis (flickr.com), licencja: CC BY 2.0
Na własną rękę
Czy można spędzić relaksujący urlop w mieście? Tak, jeśli wybierze się Porto, moim zdaniem najpiękniejsze miasto świata. Nazywam je "miastem godziny 12", bo w dzień życie zaczyna się przed południem, a w nocy - przed północą.
Drugie największe miasto Portugalii leży nad rzeką Douro, która wlewa się do oceanu, a na północy przekracza granicę z Hiszpanią. Jej wysokie brzegi oblepione są winnicami - leniwy rejs lub podroż pociągiem do pełnych quintas (winnic) miasteczek na północy, na wielogodzinne włóczęgi i degustacje porto (wymyślonego tutaj wzmocnionego wina), to obowiązkowy punkt wizyty w regionie. Ale nawet nie ruszając z miasta, można fantastycznie spędzić dwa tygodnie. Zabytki Porto leżą bardzo blisko siebie, wszystko jest w zasięgu spaceru, wystarczą dwa dni, by je zobaczyć, ale nie warto zaliczać. Dużo przyjemniej jest po prostu całymi dniami spacerować, podziwiając domy ozdobione kafelkami azulejos i zaglądając do kawiarni (nie wiem, czy ktoś zdołał je policzyć), nie trzeba żadnej mapy czy nawigacji - gdzie się nie obejrzeć, jest pięknie, cuda same stają na drodze.
Porto ma powolny rytm, kocha jeść i futbol (w co drugim oknie wisi flaga FC Porto). Powiewające na silnym wietrze pranie, chrupiąca kanapka bifanas z miękkim górskim serem i moczonymi w sosie cienkimi plastrami gotowanej wieprzowiny, spacery nad Atlantyk obok rezerwatów ptaków i tysiące stromych kamiennych schodów - to już na zawsze zostanie mi w pamięci. O Porto mogłabym opowiadać godzinami, ale chyba najlepiej byłoby tu... zamieszkać.
(Paulina, lifestyle Gazeta.pl)
fot. Paulina Dudek
Z mężem
W tym roku pojechaliśmy z mężem na osiem dni na Majorkę. Dzięki tanim liniom lotniczym i upolowaniu biletów w dobrej cenie wyjazd w takie miejsce nie zrujnował naszego domowego budżetu. Biorąc pod uwagę logistyczne względy, zarezerwowaliśmy hotel na obrzeżach Palma de Mallorca, gdzie z lotniska dojechaliśmy miejską komunikacją. Do dziś z sentymentem wspominam ten wyjazd. Zarówno palma, jak i część wyspy, którą udało nam się zobaczyć, są cudowne! Każdy znajdzie tam coś dla siebie.
Plaża miejska, przy której mieliśmy nocleg, zachwyca feerią kolorów i miejscówek, w których można wypocząć, dobrze zjeść i odciąć się od codziennego życia. Początek czerwca to dobry czas, by odwiedzić tę wyspę, gdyż wszystko już działa jak w pełni sezonu, a turystów jeszcze nie jest tak wielu.
Tydzień to jednak za mało, by zobaczyć wszystkie atrakcje wyspy i upoić się błogim lenistwem na plaży. Same miasto Palma de Mallorca poza palmami, kołyszącymi się jachtami w przystani i knajpkami kuszącymi tapas może zaproponować turystom również wspaniałe zabytki. Stare, wąskie uliczki pełne są zabytkowych budynków. Najważniejszym z nich jest gotycka katedra La Seu, która robi ogromne wrażenie.
Będąc na wyspie, warto wybrać się na półwysep Formentor z latarnią Cap de Formentor, dokąd prowadzi wąska droga pełna serpentyn i widoków zapierających dech w piersiach (czasem nawet przerażających!), a na kieliszek chłodzącej sangrii z owocami warto wybrać się do Valldemossy - miasta związanego z Fryderykiem Chopinem. Tam znajdują się pamiątki z jego pobytu na wyspie, m.in. partytury skomponowanych tam preludiów, listy i inne pamiątki po kompozytorze.
Majorka to miejsce, do którego na pewno jeszcze wrócimy. Wiele zakątków wyspy pozostało jeszcze do odkrycia. Odczuwam więc niedosyt.
(Paulina, lifestyle Gazeta.pl)
fot. Paulina Wojtasik